– Nie potrzebuję ochroniarza – warknęła z wściekłością.
– To dobrze, bo ja się na tym nie znam. Chciałem tylko obejrzeć sobie otoczenie. Lucy idzie do pracy. Lucy zrywa fasolkę. Lucy zajmuje się dziećmi. Lucy załatwia sprawunki. Lucy pije wino na werandzie. Lucy wybiera się na spływ rzeką. – Ziewnął. – I tyle tego. – To lepsze niż leżenie przez cały dzień w hamaku – warknęła zjadliwie. – Niewątpliwie. W oddali rozległ się grzmot. Niebo pociemniało, a wiatr się nasilił. Lucy pohamowała emocje. – Wracaj do Wyomingu – powtórzyła. – Jeśli cię spotkam na terenie mojej posiadłości, to zadzwonię po policję. – I tak mnie nie aresztują. Jestem wnukiem Daisy Wheaton. Powiem, że przyjechałem odwiedzić rodzinne strony. Najpewniej zorganizowaliby festyn na moją cześć. Lucy patrzyła mu prosto w twarz. – Czy zawsze byłeś takim durniem? – Nie – uśmiechnął się szeroko. – Ostatnio bardzo mi się pogorszyło. Plato nic ci o tym nie wspomniał? – Mrugnął do niej bezczelnie. Było oczywiste, że nic go nie obchodzi, co ona o nim myśli. – Do zobaczenia, Lucy. Lucy weszła pod prysznic i zrobiła sobie najbardziej gorący tusz, jaki tylko mogła wytrzymać, a potem natarła się lawendowym żelem, wytwarzanym przez miejscowego zielarza. Miała nadzieję, że zielarz nie jest krewnym Sebastiana Redwinga. Daisy Wheaton powinna była zapisać swój dom Towarzystwu Ochrony Środowiska, a nie wnukowi. A ona sama powinna wyjechać z rodzicami do Kostaryki albo zostać w Waszyngtonie, uszczęśliwiając teścia. No cóż, Colin nigdy nie twierdził, że Sebastian jest dżentelmenem lub choćby miłym facetem. Mówił tylko, że ma do niego zaufanie i że Lucy powinna się z nim skontaktować, gdyby potrzebowała pomocy. Najwyraźniej okazało się to pomyłką, ale o tym Colin nie mógł wiedzieć. Wytarła się wielkim, puszystym ręcznikiem i posypała ciało ziołowym pudrem, pochodzącym z tego samego źródła co żel. Burza ucichła ale ze wschodu nadal dobiegały grzmoty. Powietrze było chłodniejsze i mniej parne. Lucy trochę się uspokoiła. Po spotkaniu z Sebastianem czuła się wyczerpana. Popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Od czasu śmierci Colina rzadko myślała o sobie jak o kobiecie. Była matką, właścicielką firmy, wdową, osobą, która próbowała pozbierać się po nagłej tragedii, ale prawie nigdy nie przychodziło jej do głowy, że jest również kobietą, którą jakiś mężczyzna mógłby uznać za atrakcyjną i która również by go pragnęła. A przecież miała zaledwie trzydzieści osiem lat. – Boże drogi – westchnęła nagle, bardzo poruszona. – Skąd mi się wzięły takie myśli? Wiedziała, skąd. Sprawiła to bliskość Sebastiana, jego dotyk, gdy pochwycił ją pod drzewem. Co za bzdura, pomyślała i skrzywiła się z niesmakiem. Trzeba zachować zdrowy rozsądek. To właśnie wyważone, racjonalne podejście do życia pozwoliło jej jakoś przetrwać ostatnie trzy lata. Nie zamierzała teraz, i to z powodu jednego dotyku, tracić